Maj to taki ciekawy czas „kapłańskich urodzin” czyli rocznic święceń i samych święceń. Czas niewątpliwej radości z tego, że dany Kościół lokalny – diecezja czy wspólnota zakonna – poszerza swoje grono prezbiterów. Warto przy tej okazji zastanowić się, jak to z tym kapłaństwem jest. Bo księża to nie kosmici, tytani wiary – ale ludzie tacy sami jak my, i spośród nas wzięci, a i między nas posłani.
W naszej diecezji święcenia kapłańskie odbyły się w sobotę. Ciekawostka – przyjęło je 12 diakonów, tak apostolsko się to złożyło jeśli chodzi o ilość 🙂 Swego czasu – choć już kilka lat wstecz – brałem w nich udział w sumie rokrocznie; taki urok mieszkania w parafii katedralnej, w której za poprzedniego ordynariusza diakon trafiał na praktykę co roku: najpierw mnie uczyli w podstawówce, potem był kontakt w LSO, w zespole, przy parafii itp. Powstało z tego kilka fajnych relacji, trwających do dzisiaj – choć to już faceci czasami sporo po czterdziestce, czasami szacowni proboszczowie.
Pomimo tego, że z przebiegiem święceń i obrzędami – mogę powiedzieć – jestem otrzaskany, to zawsze pozostawała to tajemnica. Modlitwa, prostracja (leżenie krzyżem podczas śpiewu Litanii do Wszystkich Świętych), kilka gestów, w tym ten najważniejszy: nałożenie rąk. Gdzieś w tym wszystkim pojawia się Duch Święty… Bum! I są księża.
Rozważam to nie tylko czysto teoretycznie. Gdyby mnie 15 lat temu (a nawet i jakieś 12) zapytał ktoś, kim zamierzam zostać – odpaliłbym i to nie w myśl przekory: księdzem. Dojrzewało to we mnie i w pewnym momencie, dość wcześnie, zdałem sobie z tego sprawę. Udzielałem się w parafii, było to dość naturalne – dla otoczenia, dla mnie. Wyrazy sympatii z różnych stron akurat mnie czasami denerwowały – ot, niepokorny byłem, jestem i będę (do dzisiaj się śmieję: gdybym trafił do „samary”, to z pewnością bym jej nie skończył, bo wiele tam absurdów było), nie zwracałem na nie uwagi. Dopiero później poznałem moją żonę – za nią poszedłem na studia, ślub, od kilku lat cieszymy się synkiem. Jestem we właściwym miejscu i nie mam wątpliwości. Ale znam to środowisko, tych ludzi, pewne kwestie, powiedzmy, powtarzalne.
Trudno jest być księdzem, a jeszcze trudniej być dobrym księdzem. Im dalej, tym trudniej – widzę to w obecnej parafii, gdzie jeden z wikarych jest starszy od proboszcza, drugi młodszy ode mnie; młodszemu się wiele chce i jest trochę niepokorny, starszemu już się niewiele chce, woli narzekać (choć homilie ma bardzo dobre). Seminarium do taki słoik, gdzie ludzie są w swoim sosie (choć są przypadki, że niektórzy alumni potrafili zorganizować sobie wszystko tak, że poza seminarium mieli swoje sympatie…) – a potem nagle muszą sobie poradzić z tym, że nie ma przełożonego nad głową, planu dnia, sam jesteś sobie panem i trzeba coś z sobą zrobić. Niektórzy umiejętnie poświęcają czas dla ludzi, pomiędzy których zostają posłani – inni mają czas na głupoty, co często kończy się nieciekawie (problemy finansowe, alkohol, kwestie damsko-męskie – życie po prostu, typowe problemy). Rozwijać się, poczytać coś a nie tylko spędzić wolny czas przed telewizorem, dbać o formę. Przy maksimum dobrej woli trzeba uważać – młodzież, dużo fajnych dziewczyn, młodzi lgną do fajnego młodego księdza, który mówi w sposób do nich zrozumiały, nie jakieś tam banały czy górnolotne frazesy. Czasami zaradny proboszcz potrafi zajechać dosłownie – obarczając wikarego właściwie wszystkim w parafii, przez co szybko pojawia się wypalenie. Kiedy indziej pojawia się bezsilność i złość wobec niezrozumiałych kwestii i dziwnych zasad, których nikt nie potrafi wyjaśnić – ale są i trzeba się ich trzymać, i tyle; specjalność dziwnych biskupów. Na szczęście rzadko – ale jednak – za przełożonego, biskupa czy współbrata w kapłaństwie czy zakonie trzeba się wstydzić.
Z pozoru wydaje się, że bycie autentycznym jest proste – i pewnie tak jest od takiego mikro A do Z, czyli w ramach „roboty”: szkoła, konfesjonał, zakrystia, msza. Damy radę, choć się nie chce, nie ma weny, wkrada się automatyzm i przyzwyczajenie. Wielu tego nie widzi – ale niektórzy świeccy widzą i czują. Ja jestem strasznie wyczulony na odprawianie „na tempa” – Mszę Świętą (i to nie trydencką) powinno się z nabożeństwem odprawić, a nie przelecieć i wyrecytować na wyścigi. Najgorsze, co może być, to kiedy wierny świecki widzi księdza w jakiejś innej sytuacji – może nawet w gronie ludzi, którzy nie wiedzą, że mają do czynienia z duchownym – i okazuje się, że jego życie i postępowanie nijak się ma do tego, o czym mówi z ambony, naucza.
Pomijając dość niezrozumiałą dla mnie kwestię, że młodzi księża wychodzą z seminarium jak takie – przepraszam za sformułowanie – posłuszne pieski, które dosłownie machają ogonkiem przed przełożonym, takie dziwne BMW (skrótu rozwijać nie będę), pojawia się problem: żeby nie być za bardzo cool, fajnym, ziomkiem, a z drugiej strony zbyt drewnianym, sztucznym, wyniosłym. Zachować zdrowe proporcje w zachowaniu. To pierwsze jest łatwiejsze – okazuje się dzisiaj bardzo często, że poza powierzchownym zainteresowaniem (ok, to może ludzi przyciągnąć do kościoła – ale raczej nic więcej) młodzi sami mówią, że ksiądz ma być przewodnikiem, oczekują ojcostwa a nie ziomalstwa; i to jest fajny przejaw dojrzałości. Z tym drugim jest trudniej – bo urząd, bo godność, bo święcenia… Mnie się wtedy automatycznie kojarzą biblijne obrazki o faryzeuszach, ich zadufaniu w sobie i pewności, fałszywej pobożności itp.
Można by tak długo pisać. Bycie księdzem jest cholernie trudne i dlatego za tych, którzy na drogę rozeznawania takiego powołania wkraczają lub to powołanie realizują – czy to zakon, czy w diecezji – trzeba się bardzo modlić. Najpierw za tych w seminariach – żeby nie bali się uznać, że to nie jest ich droga i miejsce dla nich, w swoich decyzjach byli szczerzy i dojrzali. Potem za tych, którzy już pracują duszpastersko – żeby nigdy nie utracili swojej, tej najbardziej intymnej relacji z Panem, z której czerpią siłę do dawania się innym; aby w tym byli przezroczyści i po prostu sobą dobrego Boga nie zasłaniali.
I jeszcze jedno – nie warto pobieżnie oceniać kapłanów. Anegdotkę o tym, jak to sobie jeden ksiądz w konfesjonale myślał, jak to ten drugi głupoty i herezje gada z ambony, a potem przyszedł do niego do spowiedzi człowiek, który wyznał, że właśnie pod wpływem tego kazania po x latach postanowił się pojednać z Bogiem – prawie każdy zna. Ale coś w tym obrazku jest. Dla mnie czyjeś może mało przygotowane, może i w sumie w całości improwizowane, nie układające się, z wieloma niepowiązanymi wątkami, na oko nie na temat, ale kazanie może okazać się dla drugiego impulsem do zmiany na lepsze. Nie dlatego, że ja się nie znam i ono jest mega dobre – tylko dlatego, że może właśnie w tej chwili zadziałała łaska Boża, która otworzyła serce kogoś, kto miał je długo zamknięte; Bóg zadziałał właśnie przez tego może abnegata homiletycznego. On tak ma. Lubi zaskakiwać.
Naprawdę – módlmy się za swoich kapłanów i za tych, którzy do święceń się przygotowują. Takich ich mamy, jak się za nich modlimy.
Zachęcam do posłuchania – krótka (kwadrans) homilia bp. Grzegorza Rysia z uroczystości dominikańskich święceń kapłańskich, z ostatniej soboty.