Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest. A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego, w postaci cielesnej niby gołębica, a nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie. (Łk 3,15-16.21-22)
Naprawdę przez długi czas nie rozumiałem – po co On to zrobił? Komu był potrzebny ten janowy chrzest Jezusa? Skoro był Bogiem-Człowiekiem, bez grzechu, to na pewno nie Jemu. Tym bardziej, że w innym zapisie tego zdarzenia, od Mateusza, wskazano wyraźnie, że Chrzciciel nie chciał się podjąć tej czynności: „to ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?” (Mt 3, 14).
Jezus po prostu dał nam przykład. Nie szedł bezmyślnie, bo wszyscy szli – ale właśnie na odwrót: wszystkim – tobie, mnie – chciał pokazać, że chrzest to jest właściwa droga, że od tego trzeba zacząć: pozwolić się obmyć z grzechu, zmyć z siebie ten brud. Tak prozaicznie: jesteś umówiony na spotkanie, zależy ci na zrobieniu dobrego wrażenie, wiążesz wiele z tym spotkaniem (prywatnie, zawodowo) – więc się starasz, bierzesz kąpiel, golisz się (panowie) czy malujesz (panie), wybierasz odpowiedni strój: żeby dobrze wypaść, dobrze zacząć. Chrzest to taki początek drogi człowieka, który wybiera Boga i chce nawiązać z Nim głęboką relację. Spokojnie, On wie dobrze, że nie raz się jeszcze przy tym wszystkim uświnisz – naprawdę. Grunt, żebyś wracał – nie po kolejną wersję czy odsłonę chrztu, ale już do konfesjonału. Podobny cel, ale już inny sakrament jako znak łaski, która ma mnie uzdrowić – pokuta i pojednanie (zawsze razem, nigdy osobno).
Jezus poszedł tam między tymi, którzy byli na tyle dojrzali, że świadomi swojej grzeszności. Dorośli do tego, aby ją uznać, a nie się jej wypierać. Dzisiaj można mieć wrażenie, że wiele osób skupia cały wysiłek na tym, żeby udowodnić wszystkim na około (a może głównie sobie?) że kwestia grzechu ich nie dotyczy. I nie tylko w sensie doktryny Kościoła o grzechu pierworodnym – ale tak po prostu: chodzące ideały. Przykre to jest. Syn Boży chciał towarzyszyć człowiekowi w tym, co jest tak bardzo zwykłe i ludzkie: w radzeniu i walce z grzechem. Dlatego tam poszedł i dał się ochrzcić, choć do niczego Mu to potrzebne nie było.
Zwróć uwagę, to początek Jego publicznej działalności. Gest wprost dla ludzi. Nie pustosłowie – bo nigdy takim się nie posługiwał – ale bardzo konkretny znak i wskazówka. Tak mi się to skojarzyło z wczorajszą Ewangelią (Mk 6,45-52) – Jezus wchodzi do wody, także w Jordanie, aby tak jak tam, na jeziorze, żeby pochylić się nad człowiekiem tonącym w grzechach, wyciągnąć do nas rękę. Tego nie mógł zrobić z brzegu, musiał zanurzyć się w tej wodzie. Żeby wyraźnie dać do zrozumienia to, co tamtym powiedział wprost: Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się! Najpiękniejsze jest to, że nie musisz zrobić nic poza tym, żeby chcieć – i też do Niego wyciągnąć rękę.
Po co nam jest chrzest? Po to, żebyśmy – jak to powiedział dzisiaj kolega wikary na Mszy dziecięcej – pozwolili Bogu wypełnić się Jego łaską, co pokazał maluchom wymownie i dość zrozumiale za pomocą dzbanka (obrazującego człowieka) i konewki, którą wlał do dzbanka wodę.
Dzisiaj dotarło do mnie coś fajnego, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Te słowa „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” są wypowiedziane nie tylko do Jezusa – ale dla każdego, który przystępuje do chrztu i powraca, nawiązując do chrztu, aby oczyszczać później serce przed Bogiem poprzez spowiedź. Dlatego tak to wyglądało – masa ludzi, Jan, Jezus, i taki mega czytelny znak z nieba, słowo Boga Ojca. Bóg błogosławi swojego Syna tymi słowami – nawiązując niejako do tych słów Izajasza z I czytania (Iz 42,1-4.6-7) – ale niejako też obiecuje błogosławieństwo każdemu, kto wejdzie na drogę chrześcijaństwa; drogę, którą otwiera chrzest właśnie. Bóg upodobał sobie każdego człowieka i zaprasza go do chrztu, aby w ten sposób odpowiedział na zaproszenie, którym jest Jego łaska.
U Izajasza padają piękne słowa: Ja, Pan, powołałem Cię słusznie, ująłem Cię za rękę i ukształtowałem, ustanowiłem Cię przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów, abyś otworzył oczy niewidomym, ażebyś z zamknięcia wypuścił jeńców, z więzienia tych, co mieszkają w ciemności. Ale także jest mowa o tym – tak wprost, na twarz – że chrzest to dar Ducha Świętego: Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął. Właśnie na tym – każdym jednym – który do chrztu przystąpi. Ta łaska jest nam dana, ale równocześnie zadana w konkretnym celu. Nie dla schowania jej w kieszeni, w zdrowaśce przed snem czy cotygodniowej Mszy jako tym, co Bogu „wypada” odpalić. Izajasz mówi wyraźnie o powołaniu – żeby oświecać, uwalniać, umacniać, dodawać wiary i nadziei, napełniać miłością. Mnożyć łaskę poprzez dzielenie się Bogiem – taką wspaniałą, nielogiczną z matematycznego punktu widzenia, właściwość Pana. Iść między ludzi z Bogiem i dawać Go im. Nie na siłę, z metrowym krzyżem i górnolotnymi hasłami czy miodoustymi homiliami. Czasami po prostu pokazać – ja tak z Nim żyję, to jest piękne, On daje mi siłę. Zachęcić sobą, żeby ktoś zapytał – skąd to jest? jak to działa? ja też tak chcę!
Nic dziwnego, że u początków Kościoła ludzie tak cenili chrzest, że chcąc umierać bez grzechu, po prostu… odwlekali przyjęcie chrztu do końca. Nie powiem, żeby ten pomysł był jakoś szczególnie trafny – ale z drugiej strony, taka postawa świadczyła chyba o tym, jak wielką wagę przywiązywali do chrztu (którego nie dało się przyjąć x razy).
Ja swojego chrztu nie pamiętam – pewnie jak większość z nas – jako że miałem wtedy mniej niż pół roku, jakieś 4 miesiące. 21 września 1985 r. w Gdańsku. Parafrazując św. Jana Pawła II: tam wszystko się zaczęło… Każdy z nas w sakramencie chrztu staje się umiłowanym dzieckiem Boga. I tylko od niego zależy, co z tym zrobi dalej.
Zastanawia mnie, dlaczego chrzcimy dzieci w tak młodym wieku. Czy gdyby decyzja o chrzcie była świadoma, podjęta w wieku np. 18 lat, to chrześcijanie nie byliby bardziej zaangażowani w życie Kościoła i swoją wiarę?
Pewnie jest to efekt jakiejś tradycji. Myślę, że to, czy ten sakrament inicjacji przyjęło się w wieku niemowlęcym, czy jako człowiek dorosły – to chyba jednak jest bez znaczenia pod kątem tego, czy wiara jest w człowieku żywa czy też nie.